wtorek, 27 marca 2018

Ćwierćwiecze Dziennika Cotygodniowego NIE

Artykuł opublikowany 4.10.2015



Ćwierć wieku temu, 4 października 1990 ukazało się pierwsze wydanie NIE. Otwierał je:

NIE - manifest programowy

Wszczynamy nasze polityczne NIE. Będziemy szydzić z rzeczy poważnych i weselić się z rzeczy smutnych. Świętości nie szargane umierają z nudów. Pośpieszmy się je ratować.

NIE ma być niedobre. W kraju, gdzie cokolwiek się robi – robi się źle, przyrządzanie dobrego czasopisma byłoby narodowym odszczepieństwem. Rozdyma nas patriotyzm i partactwem wyrazimy plemienną solidarność.

Polacy chodzą obrażeni na wszystkich i na wszystko. Damy dużo nowych, dobrych powodów do obrazy. Ludzie to kupią.

                                                                     JERZY URBAN




                                                      Ilustr. Krzysztof Olejnik

 

Jestem czytelnikiem tygodnika NIE od pierwszego do aktualnego 1305 numeru. Pierwsze lata były trudne. Ludzie o poglądach lewicowych ukrywali swoją orientację polityczną, chociaż nikt za przekonania nie był szykanowany. Do głosu doszli politykierzy drugiej "Solidarności". Ci gorsi, żądni władzy. Wyselekcjonowani zgodnie z prawem Geshama-Kopernika, które dotyczy co prawda monetaryzmu, ale sprawdza się również w socjologii. Już wówczas w ich głowach kiełkowało hasło: TKM (teraz kurwa my), chociaż wyartykułował je dopiero Jarosław Kaczyński po zwycięstwie AWS-u w 1997. Każdy, kto miał inne zdanie zostawał obwoływany "komuchem". Mnie to dyndało i powiewało, ale ludzie zajmujący stanowiska w życiu polityczno-gospodarczym, znani w swoich środowiskach, woleli unikać takiego piętna.

Był to czas, gdy kler katolicki i jego szef Jan Paweł II stanowili tabu, a "Solidarność" i wyłoniona z niej klasa polityczna byli nietykalni. NIE opisując bezprawne działania nuworyszy udowadniało, że można podjąć rzeczową krytykę władzy. Prowadziło swoistą krucjatę przeciwko przekrętom dokonywanym przez nowych "właścicieli" Polski, ośmielając inne media do podobnych działań.

Oficjalnie Urban i jego dziennikarze byli "na salonach" bojkotowani. Tygodnik nazywano "szmatławcem", przyrównując do hitlerowskich gadzinówek. Bogoojczyźniana prawica lansowała tezę, że uczciwi ludzie nie współpracują i nie czytują NIE. Ale nieoficjalnie, to od lektury tego czasopisma rozpoczynali dzień pracy politycy. Maistreamowe media zachowywały się tak, jakby tygodnik Urbana nie istniał. Dochodziło do tego, że odkrywały afery, które już dawno zostały opisane przez NIE! "Przypadkowe społeczeństwo" nie podzielało jednak zdania postsolidarnościowych elit. W latach 90 ubiegłego wieku tygodnik rozchodził się w nieosiągalnym dzisiaj nakładzie pół miliona egzemplarzy.

W dużej mierze to dzięki NIE lewica dwukrotnie przejęła władzę w III RP, a Aleksander Kwaśniewski przez dwie kadencje był prezydentem państwa. Urban nie oszczędzał jednak swojego środowiska politycznego. W 2002, dziewięć miesięcy po przejęciu władzy przez SLD, ostro skrytykował poczynania "Kanclerza" Millera. Wielokrotnie zwracał uwagę na wyniszczającą lewicę wojnę pomiędzy prezydentem i premierem, zwaną pieszczotliwie "szorstką przyjaźnią".

Zdarzały się (rzadko, ale jednak) wpadki. Najgłośniejsze to: - pomówienie Jarosława Kaczyńskiego, na podstawie "fałszywki" SB, o podpisaniu przez niego w stanie wojennym lojalki; przypisanie przekrętów firmie Henryki Bochniarz, którego naprawdę dopuściło się inne przedsiębiorstwo o podobnej nazwie (wówczas Urban opublikował samokrytykę: "jestem chuj nie redaktor"); relacja z przyjęcia imieninowego u senatora Henryka Stokłosy, w którym miał uczestniczyć były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski i przyjąć od gospodarza nienależne mu korzyści majątkowe, co okazało się wiadomością nieprawdziwą.

Osobiście cenię redaktora Jerzego Urbana - jest znakomitym publicystą i wnikliwym obserwatorem życia. Natura obdarzyła go ciętym językiem. Jego diagnozy polityczne posiadają wysoką "sprawdzalność". Zaliczam naczelnego NIE do ekstraklasy powojennego dziennikarstwa. Tym, którzy uważają Urbana za tępego komucha przypominam, że w okresie rządów ekipy Gomułki miał zakaz publikacji. Krytykował również niektóre elementy polityki Edwarda Gierka. Konferencje prasowe w stanie wojennym, za które został przez wielu Polaków znienawidzony, były relacjami rzecznika prasowego przedstawiającego stanowisko rządu. Jego prywatne poglądy niekoniecznie były zbieżne z linią reprezentowaną przez władze, co zresztą później wielokrotnie opisywał. Nie należał do PZPR. Akces złożył przez przekorę, gdy zapadła już decyzja o rozwiązaniu partii. Jak sam stwierdził: - "chciał mieć legitymację z ostatnim numerem". Wniosek nie został jednak rozpatrzony.
Nie posiadam autorytetów - ostatnim była Mama (do 15 roku życia, kiedy to zdecydowałem się odciąć pępowinę). Dlatego nie mam problemów z krytykowaniem ludzi znanych i uznanych, gdy po przemyśleniach dochodzę do wniosku, że nie mają racji.


Nie zgadzałem się z Jerzym Urbanem, gdy popierał secesję z SLD grupy Marka Borowskiego. Owszem, należało zdecydowanie przeciwstawiać się oportunistycznej polityce Leszka Millera (co zresztą nastąpiło), można było odejść z klubu parlamentarnego, ale nie osłabiać partii rządzącej. Efekt był taki, że Borowski wbił gwoździa do trumny polskiej lewicy, a sam znalazł się na peryferiach polityki, bo przecież zasiadanie w ławach nikomu niepotrzebnego Senatu RP - człowiekowi o jego wiedzy, kompetencjach i doświadczeniu - chwały nie przynosi. Ponadto wyczuwałem w działaniu rozłamowców partykularyzm osobisty, czego u działaczy społecznych nie toleruję. Liczyli, że uda im się powtórzyć manewr "trzech tenorów" (ucieczki do przodu). Ale się przeliczyli!


Nie zgadzam się również teraz, gdy "towarzysz redaktor" - ze wstrętem, ale w imię "mniejszego zła" - popiera PO. Szlag mnie trafia jak to słyszę! Dwubiegunowa polaryzacja sceny politycznej, zawłaszczona od 10 lat przez prawicową, konserwatywną i uległą Kościołowi kat. kamarylę pod szyldem POPiS, wydaje się przechodzić do historii. Odradza się lewica, więc głos oddany na nią nie zostanie zmarnowany. Oczywiście to nie będzie jeszcze jej kadencja, dlatego buńczuczne wystawienie kandydatki na premiera uważam za głupawe. Za późno rozpoczęli ofensywę. Teraz trzeba pozbyć się z szeregów zasiedziałych od ćwierćwiecza oportunistów, cyników i zwykłych przestępców. Zrozumieć, że siła partii i ugrupowań o zbieżnych ideałach tkwi w koalicjach, zatem chwilowo należy zakopać animozje. Na frakcje przyjdzie czas po znaczącym sukcesie wyborczym. Ale to już w 2019...


 

 

                                                                              Rys. Henryk Cebula

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz