Artykuł opublikowany 4.10.2015
Ćwierć wieku temu, 4 października 1990 ukazało się pierwsze wydanie NIE. Otwierał je:
NIE - manifest programowy
Wszczynamy
nasze polityczne NIE. Będziemy szydzić z rzeczy poważnych i weselić się
z rzeczy smutnych. Świętości nie szargane umierają z nudów. Pośpieszmy
się je ratować.
NIE
ma być niedobre. W kraju, gdzie cokolwiek się robi – robi się źle,
przyrządzanie dobrego czasopisma byłoby narodowym odszczepieństwem.
Rozdyma nas patriotyzm i partactwem wyrazimy plemienną solidarność.
Polacy chodzą obrażeni na wszystkich i na wszystko. Damy dużo nowych, dobrych powodów do obrazy. Ludzie to kupią.
JERZY URBAN
Ilustr. Krzysztof Olejnik
Jestem
czytelnikiem tygodnika NIE od pierwszego do aktualnego 1305 numeru.
Pierwsze lata były trudne. Ludzie o poglądach lewicowych ukrywali swoją
orientację polityczną, chociaż nikt za przekonania nie był szykanowany.
Do głosu doszli politykierzy drugiej "Solidarności". Ci gorsi, żądni
władzy. Wyselekcjonowani zgodnie z prawem Geshama-Kopernika, które
dotyczy co prawda monetaryzmu, ale sprawdza się również w socjologii.
Już wówczas w ich głowach kiełkowało hasło: TKM (teraz kurwa my),
chociaż wyartykułował je dopiero Jarosław Kaczyński po zwycięstwie AWS-u
w 1997. Każdy, kto miał inne zdanie zostawał obwoływany "komuchem".
Mnie to dyndało i powiewało, ale ludzie zajmujący stanowiska w życiu
polityczno-gospodarczym, znani w swoich środowiskach, woleli unikać
takiego piętna.
Był to czas, gdy kler katolicki i jego szef Jan
Paweł II stanowili tabu, a "Solidarność" i wyłoniona z niej klasa
polityczna byli nietykalni. NIE opisując bezprawne działania nuworyszy
udowadniało, że można podjąć rzeczową krytykę władzy. Prowadziło swoistą
krucjatę przeciwko przekrętom dokonywanym przez nowych "właścicieli"
Polski, ośmielając inne media do podobnych działań.
Oficjalnie
Urban i jego dziennikarze byli "na salonach" bojkotowani. Tygodnik
nazywano "szmatławcem", przyrównując do hitlerowskich gadzinówek.
Bogoojczyźniana prawica lansowała tezę, że uczciwi ludzie nie
współpracują i nie czytują NIE. Ale nieoficjalnie, to od lektury tego
czasopisma rozpoczynali dzień pracy politycy. Maistreamowe media
zachowywały się tak, jakby tygodnik Urbana nie istniał. Dochodziło do
tego, że odkrywały afery, które już dawno zostały opisane przez NIE!
"Przypadkowe społeczeństwo" nie podzielało jednak zdania
postsolidarnościowych elit. W latach 90 ubiegłego wieku tygodnik
rozchodził się w nieosiągalnym dzisiaj nakładzie pół miliona
egzemplarzy.
W dużej mierze to dzięki NIE lewica dwukrotnie
przejęła władzę w III RP, a Aleksander Kwaśniewski przez dwie kadencje
był prezydentem państwa. Urban nie oszczędzał jednak swojego środowiska
politycznego. W 2002, dziewięć miesięcy po przejęciu władzy przez SLD,
ostro skrytykował poczynania "Kanclerza" Millera. Wielokrotnie zwracał
uwagę na wyniszczającą lewicę wojnę pomiędzy prezydentem i premierem,
zwaną pieszczotliwie "szorstką przyjaźnią".
Zdarzały się (rzadko,
ale jednak) wpadki. Najgłośniejsze to: - pomówienie Jarosława
Kaczyńskiego, na podstawie "fałszywki" SB, o podpisaniu przez niego w
stanie wojennym lojalki; przypisanie przekrętów firmie Henryki
Bochniarz, którego naprawdę dopuściło się inne przedsiębiorstwo o
podobnej nazwie (wówczas Urban opublikował samokrytykę: "jestem chuj nie
redaktor"); relacja z przyjęcia imieninowego u senatora Henryka
Stokłosy, w którym miał uczestniczyć były minister sprawiedliwości
Zbigniew Ćwiąkalski i przyjąć od gospodarza nienależne mu korzyści
majątkowe, co okazało się wiadomością nieprawdziwą.
Osobiście cenię redaktora Jerzego Urbana -
jest znakomitym publicystą i wnikliwym obserwatorem życia. Natura
obdarzyła go ciętym językiem. Jego diagnozy polityczne posiadają wysoką
"sprawdzalność". Zaliczam naczelnego NIE do ekstraklasy powojennego
dziennikarstwa. Tym, którzy uważają Urbana za tępego komucha
przypominam, że w okresie rządów ekipy Gomułki miał zakaz publikacji.
Krytykował również niektóre elementy polityki Edwarda Gierka.
Konferencje prasowe w stanie wojennym, za które został przez wielu
Polaków znienawidzony, były relacjami rzecznika prasowego
przedstawiającego stanowisko rządu. Jego prywatne poglądy niekoniecznie
były zbieżne z linią reprezentowaną przez władze, co zresztą później
wielokrotnie opisywał. Nie należał do PZPR. Akces złożył przez przekorę,
gdy zapadła już decyzja o rozwiązaniu partii. Jak sam stwierdził: -
"chciał mieć legitymację z ostatnim numerem". Wniosek nie został jednak
rozpatrzony.
Nie posiadam
autorytetów - ostatnim była Mama (do 15 roku życia, kiedy to
zdecydowałem się odciąć pępowinę). Dlatego nie mam problemów z
krytykowaniem ludzi znanych i uznanych, gdy po przemyśleniach dochodzę
do wniosku, że nie mają racji.
Nie zgadzałem się z Jerzym Urbanem,
gdy popierał secesję z SLD grupy Marka Borowskiego. Owszem, należało
zdecydowanie przeciwstawiać się oportunistycznej polityce Leszka Millera
(co zresztą nastąpiło), można było odejść z klubu parlamentarnego, ale
nie osłabiać partii rządzącej. Efekt był taki, że Borowski wbił gwoździa
do trumny polskiej lewicy, a sam znalazł się na peryferiach polityki,
bo przecież zasiadanie w ławach nikomu niepotrzebnego Senatu RP -
człowiekowi o jego wiedzy, kompetencjach i doświadczeniu - chwały nie
przynosi. Ponadto wyczuwałem w działaniu rozłamowców partykularyzm
osobisty, czego u działaczy społecznych nie toleruję. Liczyli, że uda im
się powtórzyć manewr "trzech tenorów" (ucieczki do przodu). Ale się
przeliczyli!
Nie zgadzam się również teraz, gdy "towarzysz redaktor" -
ze wstrętem, ale w imię "mniejszego zła" - popiera PO. Szlag mnie
trafia jak to słyszę! Dwubiegunowa polaryzacja sceny politycznej,
zawłaszczona od 10 lat przez prawicową, konserwatywną i uległą
Kościołowi kat. kamarylę pod szyldem POPiS, wydaje się przechodzić do
historii. Odradza się lewica, więc głos oddany na nią nie zostanie
zmarnowany. Oczywiście to nie będzie jeszcze jej kadencja, dlatego
buńczuczne wystawienie kandydatki na premiera uważam za głupawe. Za
późno rozpoczęli ofensywę. Teraz trzeba pozbyć się z szeregów
zasiedziałych od ćwierćwiecza oportunistów, cyników i zwykłych
przestępców. Zrozumieć, że siła partii i ugrupowań o zbieżnych ideałach
tkwi w koalicjach, zatem chwilowo należy zakopać animozje. Na frakcje
przyjdzie czas po znaczącym sukcesie wyborczym. Ale to już w 2019...
Rys. Henryk Cebula
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz