sobota, 24 marca 2018

KOMEDA i przyjaciele

Artykuł opublikowany 23.04.2013



23 kwietnia 1969 r. odszedł KRZYSZTOF KOMEDA TRZCIŃSKI (ur. 27 kwietnia 1931 w Poznaniu) – polski kompozytor i pianista jazzowy, twórca znanych na całym świecie standardów jazzowych i muzyki filmowej. Pionier jazzu nowoczesnego w Polsce. Napisał muzykę do 65 filmów. Pierwszym filmem zilustrowanym muzycznie przez Komedę była etiuda Romana Polańskiego "Dwaj ludzie z szafą" (1958). Z wykształcenia lekarz laryngolog.






                                                  Przyjaciele - Krzysztof i Marek

                                                     Rys. Zbigniew Kresowaty 


Dzień 23 kwietnia 1969 r. był podwójnie tragiczny dla polskiej kultury. Komeda przyjaźnił się z MARKIEM HŁASKO. W grudniu 1968 - podczas wspólnego spaceru w Los Angeles - Krzysztof uległ tragicznemu wypadkowi. Na skutek przyjacielskich przepychanek został zepchnięty przez Hłaskę ze skarpy, upadł i zranił się poważnie w głowę. Stwierdzono krwiaka mózgu. Po wypadku Hłasko miał powiedzieć do żony Komedy: „Jeśli Krzysio umrze, to i ja pójdę”. Być może kiełkowała w nim myśl o samobójstwie, chociaż okoliczności jego śmierci nie są jasne.

HENRYK GRYNBERG poznał Komedę i Hłaskę w latach 50 XX wieku w Polsce. W 1967 wyjechał na stałe do USA. Początkowo mieszkał u matki w Los Angeles i spotykał się ze starymi znajomymi. W książce "Uchodźcy" charakteryzuje i opisuje relacje pomiędzy Krzysztofem, Markiem i trzecim z trójcy najbliższych przyjaciół - fotografikiem MARKIEM NIZIŃSKIM, który wprowadził dwóch pierwszych do oficjalnego i zakulisowego Los Angeles.


Komeda lekko utykał, a Niziński posuwał jedną stopę (pamiątki po polio), ale obaj dobrze jeździli na nartach (...) A Hłasko, choć duży, silny i najsprawniejszy z nas wszystkich, nie uprawiał żadnego sportu prócz alkoholu. Za duży i za silny, nie mógł sobie poradzić z ciałem. którego Komeda prawie nie miał, on miał tylko głowę - pełną muzyki. Hłasko grał chojraka o żelaznych nerwach - Humphreya Bogarta, Johna Wayne'a, Gary Coopera - ale był pełen pasji, nad którą panował z trudem, a po pijaku wcale. Komeda zaś był zawsze spokojny, nieważne ile wypił. Hłasko pił, bo nie mógł pracować, a Komeda, bo za dużo pracował. Hłasko szukał zapomnienia, Komeda odprężenia. Hłasko pił ponuro, a Komeda pogodnie. Oto siedzą na kanapie u Nizińskiego. Hłasko ma koszulę rozpiętą do pępka, zakasane rękawy ukazują tatuaż, twarz wykrzywia mu pijacki grymas. Obejmuje ciężkim ramieniem szlachetną szyję Komedy, przytłacza go, przywala sobą. Komeda w tym bratnim uścisku wydaje się jeszcze drobniejszy niż był. Jego miękkie, bujne loki połyskują jak złoto, choć zdjęcie jest czarno-białe. (...)



                                Fot. Marek Niziński 


Obaj byli samoukami, samorodkami - Hłasko sam nauczył się pisać, a Komeda sam nauczył się komponować. I obaj byli perfekcjonistami, ale Komeda chwytał muzykę z powietrza, a Hłasko wszystko z siebie wyciskał, wyduszał, wykrztuszał. Do Komedy przychodziła ona sama, do tego stopnia, że prosił fachowców, żeby mu sprawdzali, czy ona czasem nie przychodzi od kogoś innego. Hłasko boleśnie odczuwał tę niesprawiedliwość, więc jego miłość do Krzysia (bo to była miłość) była ambiwalentna, taka właśnie jak na ich ostatniej fotografii. Do tego Polański przyjmował wszystko, co mu dawał Komeda, a wszystko co mu dawał Hłasko, odrzucał, więc tak wyglądałoby zdjęcie Kaina z Ablem, gdyby ich w swoim czasie sfotografowano. (...)

Hłasko nie umiał być sam - nic fatalniejszego dla pisarza - i wciąż chciał przewodzić jak w Warszawie i Tel Awiwie. Mówił idziemy, to trzeba było iść, mówił siadamy, to trzeba było siadać, mówił pijemy, to trzeba było pić. (...)
Jego cierpka, mroczna, piekielna inteligencja (bo to miało coś wspólnego z piekłem) przyciągała do niego artystów i kobiety. Także owa z trudem powstrzymywana pasja. Ale nie na długo, bo po alkoholu czar pryskał. Stawał się agresywny, nieprzyjemny, wręcz niebezpieczny. (...) "Wszyscy się od Marka powoli odsuwali [...] w swojej małostkowości zatrzaskiwali drzwi przed pijakiem, awanturnikiem i łobuzem" - napisał z mimowolną szczerością Niziński. Wszyscy, tylko nie on i nie Komeda. O każdej porze dnia i nocy drzwi Krzysia były dla Marka otwarte. (...)

Komeda mieszkał z Elaną, ale kochał się w Mii Farrow. A ściślej w muzyce, którą dla niej stworzył i którą ona odtworzyła piękniej, niż sobie wyobrażał. Zakochał się jakby w swoim dziele. (...)

Komeda mieszkał na skalistej skarpie nad Sunsetem. Przyjechał Hłasko, Niziński, usiedli i pili. Niziński pił spokojnie, jak Komeda. Hłasko śpiewał, złościł się, bił, alkohol go rozsadzał, a Niziński siedział cicho, noga na nogę, ćmił papierosa jednego po drugim i im więcej pił, tym mniej mówił. (...) Elana zaś nie piła, albo bardzo mało, i nie rozumiała, co oni po polsku wygadują, więc poszła na górę spać. Niziński też się w końcu zmęczył i wyszedł niby do łazienki, a stamtąd cichcem do samochodu. (...)

Komeda i Hłasko (...) piją we dwóch, a potem idą się przejść. Po wódce, po ciemku, po skałach, a Komeda w dodatku po heinemedinie. Dlaczego po skałach, przecież była asfaltowa droga? Pijany nie wie dlaczego. Pije po to, żeby nie wiedzieć. I robić to, czego nie robi na trzeźwo.


Marek Niziński - uczestnik (do pewnego momentu) wydarzeń feralnej nocy, a później świadek walki o życie kompozytora w Los Angeles, opublikował w londyńskich "Wiadomościach" z 27 stycznia 1971 wspomnienie zatytułowane "Piękni trzydziestoletni".

Abrat (Abratowski) wchodzi do mnie i mówi:
– Krzyś się coś nie bardzo czuje...
– Co mu jest?
– Jak jechałeś do domu, to oni poszli się przejść. Krzysio się wywrócił, uderzył głową o beton, czy o jakieś kamienie. Marek (Hłasko) zaczął go znosić, potknął się i poleciał za nim drugi raz. Karetka pogotowia, szpital, no wiesz. Już jest w domu, tylko głowa go boli.
Po kilku dniach Marek (Hłasko) wziął Krzysztofa do lekarza. Prześwietlenie czaszki nic nie wykazało. Wszystko dobrze. Z końcem listopada jadę z Krzysiem na weekend na narty. Weekend przeciąga się w tydzień. Góry, słońce, śnieg, narty. Wracamy. Krzysztof nagrywa muzykę do filmu „Riot”. Piątego grudnia jedzie na pokaz tego filmu do Arizony, do więzienia, w którym był nakręcony. Wraca przeziębiony, leży w łóżku.

Panuje tu wtedy grypa. Mija dzień po dniu. Krzysztof ma jechać do Włoch komponować muzykę do filmu Skolimowskiego. Ma bilety, wizy, hotele już załatwione. Będzie tam trzy, cztery miesiące.

Święta Bożego Narodzenia spędzi z Romkiem Polańskim i Sharon Tate. Wszyscy znajomi tam są. Tak się bardzo cieszy tą myślą. Tylko na to czeka.

Sobota, 21 grudnia
Dr Gabor, który go leczy, kieruje go do szpitala – tylko na badania kontrolne. W niedzielę kupuję polską prasę i jadę do szpitala. Krzysztof śpi. Na stoliku przy łóżku kartka:
– Kochany, byłem, spałeś, nie chciałem Cię budzić, Marek (Hłasko).
Siedzę i przeglądam gazety. Krzysztof budzi się i chce iść do łazienki, pomagam mu. Leci przez ręce, mówi jakieś oderwane słowa, narzeka na potworny ból głowy. Mówi, że mieli mu dać proszki. Kładzie się na łóżku i natychmiast zasypia. Już dawno powinny działać.
Poniedziałek, 23 grudnia
Jadę do szpitala. Separatka pełna lekarzy i pielęgniarek. Aparaty, druty i ekrany i nieprzytomny Krzysio. Pytam dr. Gabora, co jest z Krzysztofem? Stoimy na korytarzu sami; mówi, że Krzysztof umiera i że nie ma nadziei. Pytam go, czy wiedział o przygodzie Krzysztofa na spacerze? Nie, nie wiedział. Wypytuje, jak to było. Nie ukrywam, mówię o wszystkim.
Za kilka minut przyjeżdża Marek Hłasko. Gabor przyprowadza neurologa i chirurga, wypytują o objawy po upadku. Poza tym, że narzekał sporadycznie na ból głowy i prawie upijał się jednym kieliszkiem wina do obiadu, nie było żadnych. Był taki jak zawsze; dobry, kochany, przyjaciel, za którym się tęskni. Badania i natychmiast operacja.

Mijają długie godziny. Operacja udała się. Usunęli skrzep, który uciskał na mózg. Krzysio żyje. Najbliższe 48 godzin pokaże, co ma być dalej. Marek (Hłasko) z potworną prośbą w oczach pyta mnie, czy Krzysio nie miał jakiegoś upadku na nartach – nie, nie miał. Marek wypytuje, co było przyczyną.
– Przyczyny nie ma, bo kto wie, są skutki – chirurg mówi – albo kilka tygodni temu albo lata wstecz. Kto wie?
Po dwóch tygodniach Krzysztof otworzył oczy. Patrzył się, ale sądzę, że nic i nikogo nie widział. Marek, żona Krzysia, która przyleciała z Polski, znajomi, ja... nic nie miało sensu. Dzień w dzień byliśmy w szpitalu z nadzieją, desperackimi myślami, łudząc się, że nie może w ten sposób skończyć człowiek tak utalentowany, życzliwy i dobry. Że dobry Bóg udzieli dyspensy...


I jeszcze raz Henryk Grynberg:

Pielgrzymowaliśmy do szpitala, do białego łóżka, na którym leżał ktoś ostrzyżony i wychudzony jak po Oświęcimiu, z przedziurawionym gardłem jak po morderstwie. Przywiązany był kilkoma kablami do życia, ale dawał o nim znać tylko palcami lewej ręki, które poruszały się jakby grał, jakby żyła w nim jeszcze muzyka. (...) Oczy miał półotwarte i Zosia (żona przyp. JD) była przekonana, że widzi i że słyszy, ale tylko ją. Przy łóżku leżał zeszyt i kto chciał, pisał do niego na wszelki wypadek. "Cześć stary! Co po tamtej stronie?" - napisał wielkimi literami Polański, na wesoło jak zwykle. Frykowski przyniósł adapter i puścił mu jego kołysankę z Rosemary's Baby w wykonaniu Mii Farrow. Andrzej Krakowski, który był przy tym, opowiadał, że Komeda uniósł się na łóżku, prawie usiadł.








Marek Hłasko zmarł tragicznie niecałe dwa miesiące po Krzysztofie.
Marek Niziński popełnił samobójstwo w styczniu 1973 w Los Angeles.
"Piękni trzydziestoletni" należeli do wykolejonego pokolenia. W dzieciństwie deprawowała ich totalna wojna, a potem totalitarna szkoła. Uciekali od tragicznej przeszłości do "wolnego świata", który nie dla wszystkich okazywał się przyjazną przystanią. Krzysztof, Marek i Marek przedwcześnie uciekli w zaświaty....










1 komentarz: