Dokładnie 20 lat temu 26 marca 1996 odeszła moja MAMA Hania (*)
Hania (1927 - 1996). Zdjęcie z 1949
Rok 1956
Na zdjęciu z wczesnej wiosny 1956 roku mam marsową minę. Nie pojmuję dlaczego, ponieważ zazwyczaj uśmiech miałem przylepiony do twarzy. Może dlatego, że ubrali mi beretkę. Pamiętam, w latach późniejszych, toczyłem z Mamą boje o czapki. Najbardziej nie cierpiałem beretu i pilotki. A może nerwowo wyczekiwałem na zmianę "klimatu"? W owym pamiętnym roku odwilż przyszła dopiero w październiku!
Gdy jeszcze pacholęciem byłem, Mama ubzdurała sobie, że muszę zostać wirtuozem fortepianu. Kocham muzykę, ale uczucie to nie motywowało mnie wystarczająco do oddania się bez reszty wielogodzinnym ćwiczeniom pasaży i etiud. Jak mogłem bez końca bębnić w klawiaturę, gdy moi koledzy w tym czasie grali pod domem w piłkę? Trwało to aż dziesięć lat.
Z Bratem 1964
Kończąc podstawówkę postanowiłem definitywnie "odciąć pępowinę". Oświadczyłem, że nie będę dalej uczęszczał na muzykę i - aby oszczędzić ponownego stresu rodzicielce - dorzuciłem w pakiecie religię. Na religię nie chodziłem już całą ósmą klasę, ale ukrywałem ten fakt przed rodzicami. Po prostu zbudowałem sobie model Wszechświata, w którym nie było miejsca dla bogów. Teraz, po blisko 50 latach, stwierdzam z satysfakcją, że się w tej materii nie pomyliłem. Były oczywiście dąsy, ale osiągnęliśmy kompromis. Mama pogodziła się z moimi decyzjami, tylko kategorycznie zażądała, abym przystąpił do bierzmowania. Zatem zapisałem się na "kurs przygotowawczy" i po pół roku biskup poklepał mnie po policzku. Niewiele pamiętam z tej uroczystości, ale wiem na pewno, że nie był to Karol Wojtyła. Dzięki temu nie jestem obecnie relikwią III stopnia.
Technikum Energetyczne, zwane w Krakowie Akademią Loretańską, to była jazda! Z układnego prymusa przeistoczyłem się w niepokornego kawalarza. Zaczęły się imprezy - panienki, pierwsze "procenty". Koleżeństwo lubiło u mnie balować. Mama wszystkim mówiła per: pani/pan, co było wówczas ewenementem. Czas pędził. Ani się oglądnąłem, a byłem już po maturze. Jako zatwardziały pacyfista musiałem za wszelką cenę uniknąć służby wojskowej, która wówczas była "patriotycznym obowiązkiem każdego mężczyzny". A ja , jako człowiek wolny, sam sobie wyznaczałem obowiązki. Wystartowałem na Wydział Elektrotechniki, Automatyki i Elektroniki - AGH. Egzamin zdałem dość dobrze, ale to było za mało aby się zakwalifikować. Kierunek akurat był modny - 7 kandydatów na jedno miejsce. Chcąc nie chcąc, rozpocząłem studia na Wydziale Mat.-Fiz.-Chem. UJ. Wizja belfrowania przez najbliższe 35 lat nie kręciła mnie specjalnie, zatem zaraz po wiosennym poborze, gdzieś w kwietniu, pożegnałem szacowne progi Alma Mater Jagellonica.
Rok 1974
Dowiedziałem się, że Zakład Fizjologii Roślin PAN poszukuje technika do obsługi aparatury kontrolno-pomiarowej, więc się zatrudniłem. Planowałem, że popracuję kilka miesięcy, do nowego roku akademickiego. Zakład był mały, zlokalizowany na obrzeżach miasta u stóp Lasu Wolskiego. Raptem ok. 60 pracowników technicznych i naukowych. Zostałem dobrze przyjęty przez zespół. Wszyscy się znali, było jak w rodzinie. Rześki klimat; długonogie, smagłolice laborantki; rozrywkowi koledzy - żyć, nie umierać. Dla Mamy był to oczywiście problem. Uważała, że jak wsiąknę w nowe środowisko, to na studia nie wrócę. Miała racje, ale tylko połowicznie.
Latem zdałem ponownie egzamin wstępny na AGH. Tym razem zostałem przyjęty. Żal mi było opuszczać sympatyczne towarzystwo. Wymyśliłem, że przepiszę się na studia wieczorowe. Zagwozdka tkwiła w obowiązującym kodeksie pracy. Na wieczorówkę kierował pracownika zakład po przepracowaniu minimum 2 lat, a ja byłem ledwo po 3 miesięcznym stażu. Poszedłem do szefa, niedostępnego i ascetycznego (jak mi się wówczas niesłusznie wydawało) prof. Adama Markowskiego. Przedstawiłem sprawę, on się nie odezwał, więc się wycofałem. Za dwa dni przychodzi sekretarka i wręcza mi skierowanie. Chyba mnie jednak szef polubił. Skrobnąłem zatem pismo do rektora - takie z cyklu "wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie" (bajerę miałem wtedy lepszą niż dzisiaj) i po pewnym czasie otrzymałem pozytywną odpowiedź z uczelni.
Rozpoczął się dla mnie pięcioletni, bardzo absorbujący czasowo okres. Oprócz pracy miałem 20 godzin tygodniowo zajęć na uczelni. A po uczelni ok. 20:30 często się zaliczało jeszcze "szlak Lajkonika" - przez dawny Piasek - odwiedzając "Barbórkę"; "Centusia"; "Ermitaż". A na niedob(p)itków czekały nocne: Warszawianka; Feniks lub Kaprys w Śródmieściu. Dziwnym trafem przeważnie plasowałem się w grupie maruderów. W domu bywałem coraz rzadziej, praktycznie tylko przenocować. Mama, jak stary milicjant, zawsze mnie wyszpiegowała, a potem lamentowała, że my nic innego nie robimy w pracy i na uczelni, tylko pijemy wódkę. Oczywiście to była gruba przesada. Rzeczywiście wypiło się małe co nieco, no może trochę więcej... albo będąc bliżej prawdy - co nieco za dużo, ale w żadnym wypadku nie przeszkadzało nam to w normalnym funkcjonowaniu. Po prostu byliśmy młodzi i zdrowi. Mogliśmy pracować 20 godzin /dobę.
W 1977 wyprowadziłem się z rodzinnego mieszkania w związku z czym więzy z rodzicami coraz bardziej się rozluźniały. Mój stosunek pracy z ZFR PAN wygasł, za porozumieniem stron, symbolicznego dnia 31 sierpnia 1980. W 1979, korzystając z Gierkowskiego "zielonego światła dla rzemiosła", założyłem pierwszą firmę zajmującą się instalacjami elektrycznymi. W tym momencie zostałem kapitalistą i trwa to do dnia dzisiejszego. O ironio - tak naprawdę, ideowo, w głębi serca, zawsze byłem i będę socjalistą.
Po świętach pójdę na cmentarz. Rzadko tam bywam - nie znoszę cmentarzy. Jedność miejsca, to prosty i czytelny zabieg twórców tragedii antycznej. Ale mamy XXI wiek. Nie sądzę, aby "ciężar" bólu i tęsknoty można było zrównoważyć ilością zapalonych zniczy. Bo to są inne systemy miar. Światło pamięci noszę w sobie. I świadomość, że byłem złym synem. Na ekspiację już za późno...
PAWEŁ PODLIPNIAK
Aubade triste I
Byłaś dziś rano mała, więc cię pokołyszę
w myślach, w mowie, w uczynkach i bez zaniedbania
za dni pachnące ciastem, przyszyte guziki,
za plastry przyklejane na zbitych kolanach.
Byłaś dziś rano lekka, więc mi uleciałaś
w przeszłość, w bajki, dzieciństwo i rozlałaś ciszę
na dni, które nadejdą. Zamiast pożegnania.
Tyle mam w sobie krzyku, lecz nie mogę krzyczeć.
Byłaś dziś rano krucha, więc się rozsypałem,
na drobniutkie kawałki nie do poskładania.
Bez ciebie nie zapłaczę. Nie próbuję. Wcale.
Smutek rozstań jest suchy. Ja zostałem. Mamo.
Aubade triste II
Trać, trać kolory mamo. Żółknij i do cienia.
Spadłaś ty, spadłem ja, jeszcze tylu czeka
w kolejce do huśtawki. Nieból to i niestrach.
Spłyń, spłyń w niepamięć mamo. Bym się nie zachłysnął
lepkim żalem, pestką albo smużką dymu.
Tego, co pozostało we mnie, nie wydłubię szybko.
Zgaś, zgaś już światło mamo. Snom potrzeba mroku.
Miejsce naszych spotkań utkwiło głęboko
za tajemnicą, szeptem, gdzie bezdech i spokój.
Głaszcz, głaszcz po głowie mamo. A choćby i we śnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz